Podstawowy błąd początkujących dziennikarzy sportowych
Damian Jursza
Każdego miesiąca otrzymuję prośby o ocenę artykułów oraz zapytania jak dostać pracę w redakcji sportowej. Wiem też, że popularni dziennikarze sportowi takich zapytań otrzymują jeszcze więcej. Zazwyczaj moja odpowiedź jest zawsze taka sama: “Chcesz uniknąć rozczarowań? To rusz się z domu i porzuć pisanie sprzed monitora”.
Recepta wydaje się banalna, a jednak są osoby, które pozostają przy swojej drodze. Nie różni się ona wiele od pracy Syzyfa. Przyjrzyjmy się jej zatem z bliska na najbardziej wyrazistym i popularnym moim zdaniem przykładzie – młodego, początkującego dziennikarza, który uwielbia piłkę nożną.
No to zaczynamy. ;-)
“Kocham sport, będę dziennikarzem”
Marzenie o zostaniu dziennikarzem sportowym pojawia się w gimnazjum, szkole średniej, czasem w pierwszych latach studiowania.
Myślenie wtedy wygląda tak:
Lubię sport, dużo go oglądam. Wydaje mi się, że całkiem nieźle się na nim znam, a dziennikarze to mają super życie. Oglądają dużo sportowych wydarzeń i jeszcze ktoś im za to płaci. Przecież to idealna praca dla mnie.
Zaczynam analizować popularne portale i serwisy sportowe. Pani od polskiego lubiła czytać moje rozprawki, przecież spokojnie mogę tworzyć podobnej jakości treści. Zaczynam działać. News o transferze Cristiano Ronaldo, relacja z meczu Chelsea – Manchester United, felieton na temat tego, kto powinien zostać trenerem reprezentacji Polski. Nieźle, prawda?
Klawiatura, Google Translate i telewizor – najważniejsze narzędzia pracy
Znajduję serwis internetowy, który zgadza się publikować moje artykuły. Mieszkam w okolicy, gdzie gra zespół pierwszoligowy, ale tak naprawdę liczy się dla mnie tylko liga angielska, hiszpańska i może trochę włoska. To te spotkania najczęściej oglądam, więc dlaczego mam pisać o lokalnych zawodnikach kopiących się po czołach?
Mijają 2-3 lata. Mam na swoim koncie 100 artykułów. Większość to newsy napisane na bazie artykułów z zagranicznych serwisów i oficjalnych stron klubów. Do tego kilkanaście relacji typu minuta po minucie.
Felietony sobie darowałem, bo mało kto liczył się z moją opinią. Jednak Real czy FC Barcelona nie mają przede mną tajemnic. Jestem z siebie dumny, przecież nie mieszkam za granicą, ba, nawet dobrze nie znam angielskiego i hiszpańskiego, a stworzyłem tyle tekstów!
Stanie w miejscu = wypalenie
Czas iść krok dalej. W końcu ponad 100 artykułów i 200 obserwujących na Twitterze to nie przelewki. Chcę zacząć zarabiać. Wysyłam swoje CV do czołowych redakcji w Polsce. Bez odzewu. Spokojnie – poczekam. Robię swoje, w tym tygodniu napisałem już dwa newsy o potencjalnym transferze Neymara.
Rozmawiam z bardziej doświadczonym kolegą. Pytam o rady. Mówi: “zacznij chodzić na treningi i mecze lokalnej drużyny. Postaraj się o akredytację, twórz autorskie materiały i zdobywaj informacje własne”. Jasne, mam jeszcze dokładać do wyjazdów na mecze? Czy on nie widzi, ile ja piszę? Jak bardzo się staram?
Ledwo minęła mi złość, a tu wiadomość jak nóż w plecy. Mój znajomy publikował artykuły na tej samej stronie co ja przez niecały rok. Napisał tylko 20 artykułów. Wszystkie to reportaże, wywiady z naszego województwa. Dostał propozycję współpracy od jednego z największych ogólnopolskich portali. Gdzie tu sprawiedliwość? Mam dosyć tego dziennikarstwa. Tutaj można zaczepić się tylko po znajomości!
Nie przestaję jednak pisać, w końcu pasję do sportu mam dużą. Tworzę jednak mniej – o wolny czas coraz trudniej. Egzaminy na studiach jakby bardziej wymagające, a w wolnych chwilach pracuję jako sprzedawca w galerii handlowej.
Ach to dziennikarstwo – dlaczego mi się nie udało?