Wywiad: Mikołaj Szuszkiewicz – skoczniołaz i dziennikarz sportowy

Damian Jursza

Damian Jursza

Test

Długi weekend sprzyja podróżom. Mikołaj Szuszkiewicz to człowiek, który o nietypowych sportowych wycieczkach może opowiedzieć bardzo dużo. Jego pasją jest zwiedzanie skoczni narciarskich, a na swoim liczniku ma ich już blisko 300.

W długiej rozmowie dziennikarz sportowy i bloger opowiada nie tylko o swoich wyprawach i zapomnianych skoczniach narciarskich, ale także o tym jak swoją wiedzą zaskoczył Adama Małysza, minionym sezonie w skokach narciarskich oraz kwestiach organizacyjnych związanych z Pucharem Świata w Polsce.

Historyczny sezon zakończony. Masz teraz więcej czasu, to możemy spokojnie porozmawiać.

Miniony sezon był naprawdę szalony. Dla reprezentacji Polski – zdecydowanie najlepszy w historii. Zatrudnienie Stefana Horngachera dawało nadzieje na dobrą zmianę, ale nie spodziewałem się aż tak szybkich efektów. Myślałem, że czeka nas sezon przejściowy, a sukcesów będziemy oczekiwać w sezonie olimpijskim. A tu proszę – Polacy wygrywają pierwszą w historii “drużynówkę”, potem Kamil Stoch i Piotr Żyła są najlepsi w Turnieju Czterech Skoczni, Maciej Kot odnosi pierwsze w karierze triumfy w zawodach PŚ. Następnie MŚ w Lahti i dwa medale – brąz Żyły i złoto drużynowo, a jako wisienka na torcie – piękna walka Stocha o Kryształową Kulę – przegrana, ale zakończona rekordem skoczni w Planicy. To wszystko wręcz się nie mieści w głowie. Nigdy nie mieliśmy tak mocnej drużyny, choć wielkich indywidualności przecież nie brakowało. Mam na myśli nie tylko Adama Małysza, ale i mistrzów z dawnych lat, jak np. Stanisław Marusarz.

A oprócz Polaków? Pierwsze co mi przychodzi do głowy, to zawód ze strony Petera Prevca. Dla mnie to w tej chwili najlepszy skoczek na świecie. W minionym sezonie tego nie udowodnił, ale jak sam mówi, w głowie siedziały mu wciąż wcześniejsze sukcesy i zamieszanie z nimi związane. Sam byłem świadkiem tego, co działo się rok temu w Planicy. Twarz Prevca była tam wszędzie. Na bilbordach, na okładkach książek w witrynach księgarń, na półkach sklepowych obok bananów. Był na ustach wszystkich. Może nie powinienem o tym mówić, ale w dniu ostatnich zawodów tamtego świetnego dla niego sezonu, późnym wieczorem, w towarzystwie kilku dziewcząt na kilka chwil wpadł wesoły do popularnej knajpy w Kranjskiej Gorze, co wzbudziło ogromny entuzjazm zgromadzonych tamże biesiadników. Było to jak najbardziej zasłużone świętowanie, ale jeśli oszołomienie sukcesami trwa za długo i skoczek wciąż o tym myśli – to jest “kaplica”. Tą dyscypliną rządzi automatyzm, pamięć mięśniowa. Każda zbędna myśl ten automatyzm zaburza i odejmuje kilka lub kilkanaście metrów z potencjalnie znakomitego skoku.

Kto był największym bohaterem sezonu? Nazwisko Stefana Krafta nasuwa się samo, ale chciałbym wyróżnić inną postać – skoczkinię Carinę Vogt. Niemka już na trzeciej z rzędu imprezie docelowej zagrała na nosie faworytkom i zdobyła złoto. Co najciekawsze, na swoim koncie ma więcej złotych medali zawodów mistrzowskich, niż pojedynczych wygranych w Pucharze Świata (3:2)! To naprawdę fenomen.

Michał Chmielewski, dziennikarz Przeglądu Sportowego powiedział, że swoją wiedzą zaginasz samych skoczków. Czy to prawda?

Michał jest moim kolegą z roku, sam jest fachurą od skoków, pewnie chciał po prostu być miły :) Trudno mi ocenić, czy moja wiedza na temat skoków jest wyjątkowo szeroka. W Polsce mamy naprawdę sporo ekspertów od tej dyscypliny sportu i nie mówię tego z przekąsem. Jest mnóstwo moich rówieśników, 20-30-latków, którzy bez skoków nie potrafią żyć. Tworzą naprawdę znakomite rzeczy: zestawienia, statystyki, artykuły. Także mnogość żartów i memów na temat świadczy o tym, że w Polsce cały czas kocha się skoki narciarskie. Powiedziałbym, że moja wiedza skokowa jest dość wyspecjalizowana. Od ładnych paru lat badam historię skoków, przede wszystkim tę związaną ze skoczniami. Na własny użytek prowadzę bazę polskich skoczni, istniejących w dowolnym momencie na przestrzeni dziejów.

Jest to pewna podstawa do realizowania mojej największej pasji, czyli skoczniołazostwa. Sukcesywnie odwiedzam kolejne miejsca ze swojej bazy, nawet jeśli pozostałości po niektórych skoczniach są już w zasadzie niezauważalne, wykonuję dokumentację fotograficzną, potem staram się to publikować w formie relacji na blogu. Wydaje mi się, że mam już na swoim koncie większość polskich skoczni, ale wywiady środowiskowe, rozmowy z trenerami, działaczami i byłymi skoczkami wciąż owocują poszerzaniem bazy. A na “mainstreamie” skokowym też muszę się jednak trochę znać :) Szczególnie że działam także na innych “frontach”: jestem zastępcą redaktora naczelnego w serwisie SkokiPolska.pl, piszę teksty do Hill Size Magazine, a na Twitterze współtworzę profil inSJders.pl.

LUBISZ SKOKI NARCIARSKIE? PRZECZYTAJ, KTÓRE STRONY O TEJ DYSCYPLINIE WARTO ZNAĆ.

Czy faktycznie zdarzyło się Tobie zagiąć jakiegoś skoczka swoją wiedzą?

Raz w życiu w Planicy rozmawiałem na żywo z Adamem Małyszem. Przy okazji tej rozmowy chciałem wtedy zweryfikować jakieś fakty dotyczące szczegółów z jego kariery, interesujące tylko kompletnych freaków. Odpowiedź mnie jako tako zadowoliła, ale wyczuwałem pewne nieścisłości :) Mistrz jednak szybko się zrehabilitował, bo potem zabrał mnie i moich znajomych „na stopa” z Planicy do Kranjskiej Gory. Jak często jeździ się samochodem ze swoim idolem z dzieciństwa? :)

Często jest też tak, że ludziom ze środowiska opowiadam o swojej pasji odwiedzania starych obiektów. Oni wtedy, myśląc, że mnie zaskoczą, wymieniają skocznie, na których od lat  znam każdy kąt. Bardzo są wtedy zawiedzeni :) Ale ja ich rozumiem, bo dla nich skoki to po prostu praca. Ja jestem człowiekiem z zewnątrz, który poświęca sporo czasu na analizę wielu szczegółów, na które ci będący wewnątrz nie zwracają wcale uwagi – bo nie muszą.

Na ilu skoczniach narciarskich już byłeś?

Na swoim liczniku mam 274 skoczni. Niedawno, przy okazji wyjazdu do Planicy odwiedziłem 59 nowych obiektów – była to rekordowa wprawa. Ten licznik w skoczniołazowskim gronie traktujemy z jednej strony poważnie, mamy ściśle określone reguły. Z drugiej strony nie jest to kwestia w tym wszystkim najważniejsza. W poniedziałek (10 kwietnia) wróciłem z kolejnej wyprawy w Beskidy, podczas której doszły mi zaledwie cztery skocznie. A jednak uważam ten wyjazd za bardziej owocny od tego planickiego. Po pierwsze – jedną zapomnianą polską skocznię, odkrytą na nowo przeze mnie i moich kolegów, traktuję jako cenniejszą od trzech nowoczesnych kompleksów skoczni gdzieś w Austrii czy Niemczech.

Po drugie – skoczniołazostwo to dla mnie także poznawanie ludzi. W miniony weekend, wraz z kolegą Arturem, mieliśmy okazję spotkać się z dwiema legendami – dawnym wiślańskim zawodnikiem, Jerzym Cienciałą (dziadkiem nadziei naszych skoków, Tymka Cienciały) oraz wybitnym polskim architektem modernistycznym, a przy okazji byłym skoczkiem i projektantem skoczni – Jurandem Jareckim. Opowieści, jakie można usłyszeć od takich osób są bezcenne.

Okazało się na przykład, że pan Jarecki, autor tak słynnych budynków, jak Biblioteka Śląska czy katowicki Skarbek, już w szkole podstawowej wykonał swój pierwszy projekt – była to oczywiście skocznia narciarska, mająca znajdować się w Parku Kościuszki w Katowicach. Z panem Jerzym z kolei wybraliśmy się na objazd po Wiśle, podczas którego wskazał nam takie lokalizacje skoczniowe, o których nie mieliśmy dotąd zielonego pojęcia. To dwa ostatnie spotkania, a wcześniej długie rozmowy odbyłem już z innymi ważnymi postaciami – mógłbym wymienić nazwiska, ale nie chciałbym kogoś pominąć.

Chochołów 2008 (26)

fot. Chochołów

Skąd w ogóle ta nietypowa pasja? Zwłaszcza jak na łodzianina mieszkającego w Warszawie.

Faktycznie urodziłem się i wychowywałem w Łodzi, mieście, które w ogóle nie kojarzy się z nartami. Niewielka łódzka skocznia, powstała w 1969 roku, za czasów mojego dzieciństwa nie nadawała się już do użytku – dlatego sam nie mogłem zostać skoczkiem. W zasadzie do tej pory nie umiem jeździć na nartach, choć co zimę obiecuję sobie, że ten stan rzeczy się zmieni :) Pasja do skoków wzięła się oczywiście z małyszomanii. Skoki Adama poruszały wyobraźnię, jego zwycięstwa były iskierką w szarej codzienności. Od wygranej Małysza w Turnieju Czterech Skoczni 2000/01 w zasadzie nie dopuszczałem myśli, żeby opuścić jakąś transmisję z zawodów Pucharu Świata. Niestety – mam już tak, że jeśli coś mnie zainteresuje, to od razu zagłębiam się w tę tematykę chorobliwie głęboko. W okolicach 2004 roku trafiłem na pewne internetowe forum o skokach (dziś już nie istnieje), gdzie jednym z tematów były skocznie całego świata. Mniej więcej wtedy odkryłem też pokaźną, niemieckojęzyczna bazę skoczni – Skisprungschanzen-Archiv.

Zarówno na forum, jak i na “Archiv”, nie trafiłem na żadne informacje o łódzkiej skoczeńce. A przecież wiedziałem od rodziców, że takowa istniała. Tata pożyczył więc aparat cyfrowy i wybraliśmy się razem na Rudzką Górę, by sfotografować od lat zarośnięty krzakami obiekt. Zdjęciami pochwaliłem się w obu wspomnianych zakątkach internetu. Wtedy dopiero zawrzało :) Jeden z dużych portali, związany z ogólnopolską gazetą, podchwycił temat. Okazało się, że nawet słynny historyk Łodzi, Ryszard Bonisławski, nie miał pojęcia o skoczni! Dziennikarze dotarli też do licealisty, który na olimpiadę geograficzną pisał pracę o Rudzkiej Górze i był w posiadaniu projektu skoczeńki. Po latach łódzka skocznia znów zafunkcjonowała w świadomości społecznej.

To były początki mojego skoczniołazostwa. Od początku czułem, że skocznie to miejsca magiczne. Na pewno po części dlatego, że kochałem skoki, ale też dlatego, że nawet te najmniejsze cechują się szczególnym majestatem, budzą respekt. Trudno je nazwać zwykłymi urządzeniami czy obiektami sportowymi, skocznie mają szczególnego ducha, który czują chyba nawet ludzie nieinteresujący się skokami.

No i tak mi się to spodobało, że zacząłem odwiedzać kolejne miejsca przy okazji rodzinnych wyjazdów. Wreszcie zacząłem jeździć sam, oczywiście równolegle wertując internet i książki w celu uzupełniania swojej bazy. W tej chwili „wyprawy skoczniowe” to najczęściej praca zespołowa. Stanowimy tercet z Arturem Bałą i Maćkiem Nowakiem. Początkowo utrzymywaliśmy kontakt wyłącznie przez internet, poznaliśmy się na forum, w 2013 roku odbyliśmy pierwszy wspólny wyjazd.

Wrócę jeszcze do historii związanej z łódzką skocznią – minęło kilka lat i kilku chłopaków z okolic Łodzi postanowiło wskrzesić obiekt. Własnymi rękami wykonali prace ziemne, zbudowali nawet niewielką trybunkę i drewniane gniazdo trenerskie, wreszcie oddali tam skoki i zorganizowali prawdopodobnie pierwsze w historii Rudzkiej Góry zawody. Ta grupka pasjonatów, znana jako Łódź Ski Team, startuje obecnie na różnych zawodach w kraju i za granicą. A ja nieskromnie cieszę się, że to moja działalność była tą pierwszą kostką domina w reaktywacji skoków narciarskich w moim rodzinnym mieście :)

A co do Warszawy, to dodam tylko, że nasza stolica miała w swojej historii cztery skocznie narciarskie. Obecnie mieszkam rzut kamieniem od jednej z nich. Przypadek? Nie sądzę :)

Czytelnicy z Warszawy pewnie będą ciekawi, gdzie te skocznie się znajdowały i czy są jeszcze po nich jakieś ślady?

Najważniejszą i najsłynniejszą warszawską skocznią był obiekt na Mokotowie, który pozwalał na skoki o długości powyżej 40 metrów i przez jakiś czas był jedną w Polsce skocznią pokrytą igelitem. Jeszcze kilka lat temu była szansa, żeby obejrzeć wieżę rozbiegu, fragment najazdu oraz wieżę sędziowską. Te pozostałości zostały zburzone. Ostatnią szczególną pozostałością jest zeskok, który jednak też nie jest do końca identyczny z oryginalnym – w jego dolnej części znajduje się od dłuższego czasu ziemny nasyp, przez który wydaje się, że skocznia mogła być mniejsza, niż była.

Była też skocznia na Agrykoli z rekordem 25 metrów. Skokowa tradycja tego miejsca sięga czasów przedwojennych, a kończy się gdzieś około lat 60. Długo wydawało mi się, że skocznia ta znajdowała się zaraz na początku skarpy, z lewej strony tuż za wejściem do parku od ul. Agrykola. Jest tam miejsce, które ukształtowaniem terenu przypomina zeskok. Długo jednak analizowałem stare zdjęcia oraz nagrania i wygląda na to, że obiekt znajdował się kawałek dalej w kierunku Zamku Ujazdowskiego, mniej więcej w miejscu, w którym obecnie znajduje się odkryty „stoczek”.

Wreszcie Las Bielański – i dwie nieduże skocznie, z których korzystali przede wszystkim studenci AWF-u. Obie miały drewniane konstrukcje, po których nie ma już śladu. Jedna z nich była częściowo oparta na charakterystycznym nasypie. Wszystkim chętnym polecam weekendowy spacer w poszukiwaniu tego miejsca, znajdującego się niedaleko ogrodzenia terenów UKSW. Lokalizacji drugiej skoczni nie jestem w stanie wskazać w 100 procentach, choć mamy swoje skoczniołazowskie przypuszczenia. Co ciekawe, skocznie te doskonale pamięta były trener reprezentacji Polski, Tadeusz Kołder, z którym rozmawialiśmy w zeszłym roku w Koniakowie, gdzie mieszka. W latach 50. skakał na nich jako student AWF-u.

Ilu w Polsce jest takich skoczniołazów? Czy zagranicą masz jakiś swoich naśladowców?

Przede wszystkim muszę wyraźnie zaznaczyć – nie jestem ani pierwszym skoczniołazem na świecie, ani nawet w Polsce, nie jestem też autorem określenia “skoczniołaz”, nie jestem rekordzistą w liczbie odwiedzonych skoczni – może to nie ze mną powinien być przeprowadzony ten wywiad? :)

Skoczniołazowską prekursorką w Polsce jest Ewa Ulińska, z której relacjami z wypraw zetknąłem się na wspomnianym wcześniej forum. Właśnie Ewa wymyśliła “skoczniołaza”, “skoczniołazicę” i “skoczniołazostwo”. Nie wydaje mi się, żeby w innych językach funkcjonowały analogiczne słowa, co nie znaczy, że skoczniołazów poza Polską nie ma. Być może najsłynniejszymi skoczniołazami są państwo Ralf i Sandra Sommerowie, autorzy strony Schanzenfotos.de. Swym turystycznym samochodem objechali całe Niemcy (i fragmenty innych krajów) w poszukiwaniu nawet najdrobniejszych śladów po skoczniach narciarskich – a tych za naszą wschodnią granicą było bardzo dużo. Licznik Sommerów wskazuje ponad 1000 obiektów. Wiem, że swoich skoczniołazów mają jeszcze takie kraje jak Finlandia, Norwegia czy Czechy.

Spoza naszej grupy bardzo doceniam pracę Adriana Dworakowskiego, który stworzył “Przewodnik po polskich skoczniach”. Ja chyba jako pierwszy zdecydowałem się opisywać swoje działania w formie bloga. Chciałem podzielić się efektami własnej, czy grupowej pracy, w ciekawej i jednocześnie uporządkowanej formie, zachować te kawałki historii, z którymi mam styczność. Ostatnio strona funkcjonuje trochę mniej prężnie, niż na początku. Częstotliwość wypraw zwiększyła się – wobec innych obowiązków troszkę z tym wszystkim nie nadążam. Staram się jednak wrócić do formy, mam już prawie gotowe nowe teksty.

Wiem, że dzięki “Okiem skoczniołaza” przynajmniej kilka osób zainteresowało się skoczniołazostwem. To był jeden z moich celów – wyjść z tą pasją do nieco szerszego grona, niż tych kilku zwariowanych kolegów, czy koleżanek po fachu. Zdarza się też, że zwracają się do mnie ludzie mieszkający w skoczniowych okolicach, chcąc dowiedzieć się czegoś o swoich lokalnych obiektach. To naprawdę miłe. Będę się cieszył, jeśli skoczniołazostwo zyska na popularności. Konkurencji się nie obawiam :)

DSCF4552

fot. Wieża do skoczni w Białymstoku

Zapewne swoje wyprawy planujesz z wyprzedzeniem. Domyślam się, że masz też swoje długofalowe plany i marzenia. Co sprawi, że za kilka lat będziesz mógł o sobie powiedzieć, że jesteś skoczniołazem spełnionym? 

To dobre pytanie. Mam na pewno kilka wymarzonych celów. Wśród nich „najmniejszy mamut”, czyli Copper Peak w amerykańskim Ironwood. Kawał historii skoków, miejsce niezwykle klimatyczne, sama konstrukcja skoczni musi robić ogromne wrażenie na żywo. Przy okazji wyprawy do Stanów przydałoby się odwiedzić inne legendarne skocznie – np. w Iron Mountain. Inny kierunek to Rosja, także pełna imponujących obiektów. Te dwa kraje charakteryzuje to, że wiele z tamtejszych skoczni sprawia wrażenie dzikich, zupełnie nie przypominających wymuskanych współczesnych obiektów w Europie.

Interesują mnie skocznie w krajach, w których skoki są dyscypliną trzeciorzędną. Ukraina, Rumunia, Bułgaria, Węgry, Białoruś, Gruzja, kraje dawnej Jugosławii poza Słowenią… Obiekty w tych krajach lata świetności mają już zazwyczaj za sobą, co tylko dodaje im uroku i aury tajemniczości. Niezwykłą przygodą byłoby też na pewno zobaczyć skocznie w Chinach, a już najbardziej szalonym pomysłem jest wyprawa na Georgię Południową, wyspę położoną między Ameryką Południową a Antarktydą. Przed wojną Norwegowie stworzyli tam osadę wielorybniczą… i skocznię. Dziś prędzej niż na człowieka, trafi się tam na pingwina, ale parę desek dawnego rozbiegu wciąż tam leży. Obiekt jak najbardziej zaliczalny. :)

Do spełnienia zbliży mnie też na pewno zamknięcie tematu Polski. Jednak, tak jak wspomniałem, lista wciąż się poszerza i nie będzie to wcale proste. Kilka marzeń już spełniłem, m.in. będąc na odchodzącej w zapomnienie, niszczejącej skoczni w słowackich Kralikach. Skakano tam nawet pod 160 metr, ale nigdy nie odbyły się tam żadne ważne międzynarodowe zawody. Niedawno byliśmy na jedynym czynnym kompleksie skoczni na Węgrzech, w Koszeg. W takich miejscach czujesz ducha tego sportu bardziej, niż na zawodach Pucharu Świata.

Kraliky 2014

fot: Králiky / Słowacja

Podróże na pewno kosztują. Czy brałeś pod uwagę komercyjny kierunek rozwoju swojego bloga i pozyskanie partnerów?

Zarabianie pieniędzy nigdy nie było celem prowadzenia mojego bloga, zresztą brakuje mi trochę takiej marketingowej żyłki. Nie chciałbym też pójść w „komerchę”. Z drugiej strony – wszystkie podróże opłacam z własnych oszczędności. Krezusem nie jestem, więc nie ukrywam, że wsparcie z zewnątrz przydałoby się, mając w perspektywie realizację marzeń, o których przed chwilą wspomniałem. To, co robię ja, czy moi koledzy, ma z pewnością pewien komercyjny potencjał. Trzeba by się zastanowić, w jaki sposób podziałać w tym kierunku, żeby wilk był syty, a i owca pozostała przy zdrowiu. Niedawno pojawiły się pierwsze pomysły, zobaczymy jak sprawy się rozwiną. Jestem otwarty na kolejne propozycje :)

Pewnie znajdą się czytelnicy, którzy po przeczytaniu wywiadu będą chcieli zostać skoczniołazami. Co byś doradził im na początek? Od jakich lokalizacji najlepiej zacząć? Skąd czerpać wiedzę?

Na początek poleciłbym kupić bilet na Wielką Krokiew, wsiąść na wyciąg, wjechać na samą górę, popatrzeć na rozbieg z perspektywy skoczka. Nie pamiętam, czy można tam legalnie usiąść na belce, na pewno można to zrobić na Średniej Krokwi – także polecam. Jeśli nie będziesz się zanadto bał, jeśli poczujesz przyjemność z tego, że tam jesteś, że możesz tego wszystkiego dotknąć i poczuć się trochę jak skoczek – to znaczy, że to może być hobby dla ciebie. Skoczniołazostwo może przybierać różne formy – być bardziej jak groundhopping i polegać na zwiedzaniu tych popularniejszych, a przynajmniej czynnych skoczni przy okazji zawodów, może być też iść bardziej w stronę eksploracyjną, czyli taką, jaka mnie osobiście odpowiada najbardziej. Informacji o tych zapomnianych skoczniach można oczywiście szukać w różnych źródłach, na moim blogu jest mapa z dokładnymi lokalizacjami tych, na których już byłem. Oprócz tego jest wspomniane Skisprungschanzen-Archiv (choć informacje stamtąd warto weryfikować!), są przewodniki turystyczne, mapy papierowe i elektroniczne, wreszcie jest bezcenna wiedza miejscowych oraz ludzi ze środowiska.

Przygotowanie do wyprawy typu eksploracyjnego to czasem kupa roboty typowo „researchowej”. Nie zawsze wiemy, gdzie dokładnie mamy szukać obiektów, czasem zajmuje to trochę czasu, ale dla świadomości, że przecieramy szlaki, warto się trochę pomęczyć. Udostępniając swoją mapę ułatwiam sprawę potencjalnym nowym skoczniołazom, ale jest jeszcze przecież trochę miejsc do zbadania, nawet w Polsce. Samo szukanie skoczni jest nierzadko wielką przygodą, ale kolejna przygoda zaczyna się w momencie, w którym trafiamy już na to właściwe miejsce. Wtedy się dopiero zaczyna! Szukanie reliktów wszelkiego rodzaju, mierzenie, fotografowanie. Ci, którzy będą zwiedzać stare skocznie po nas, mogą pobawić się też w szukanie naszych podpisów :) Oczywiście nie niszczymy obiektów będących w użytku, a i na zapomnianych obiektach staramy się zaznaczać naszą obecność tak dyskretnie, jak się da.

Kraków 2013 (29)

fot. Próg skoczni w Krakowie

Widziałeś sporo konkursów Pucharu Świata w Europie. Czy faktycznie organizacyjnie jesteśmy numerem jeden?

Na pewno należałoby rozgraniczyć dwie rzeczy: Puchar Świata w Polsce ma wyjątkową oprawę. Nigdzie zawodom w skokach narciarskich nie towarzyszy takie szaleństwo, takie show. Jednak Zakopane, czy Wisła nie ustrzegają się błędów czy niedociągnięć organizacyjnych. Na Wielkiej Krokwi czasami trudno ogląda się zawody ze względu na to, że widoczność zasłaniają transparenty. W tym roku taki problem zdarzył się nawet w sektorze dla prasy. Trybuny i dojścia do nich nie są zbyt komfortowe – w Wiśle mści się upchnięcie skoczni na siłę w bardzo słabo skomunikowane i ciasne miejsce, w Zakopanem największe trybuny pozostają od lat w takiej samej postaci, a ścisk corocznie bywa na nich niewyobrażalny. W tym ścisku problematyczne bywa sąsiedztwo amatorów wysokoprocentowych trunków, których sam aspekt sportowy imprezy niewiele interesuje. Podejrzewam, że nie stanowią oni większości, ale trafiają się na trybunach zawsze i czasami potrafią uprzykrzyć oglądanie konkursu. Trzeba tu jednak wyraźnie zaznaczyć – po pierwsze biesiada przy okazji skoków to specjalność nie tylko polska, a po drugie o wiele trudniej zapanować nad tłumem 30-tysięcznym, niż nad tysiącem pod skoczniami w Norwegii czy Finlandii. Tragedii na pewno nie ma, niedociągnięcia są.

Z zagranicznych miejsc-organizatorów najlepiej znam Planicę. Tam też nie jest idealnie, ale z roku na rok jest coraz lepiej. Ogromne wrażenie robi całe centrum narciarstwa klasycznego, które  powstało tam z pomocą funduszy unijnych. Tamtejszy kompleks skoczni narciarskich jest chyba najlepszy i najbardziej funkcjonalny na świecie. Jest na czym szkolić młode pokolenia, jest gdzie rywalizować seniorom. Wciąż rozbudowuje się zaplecze. Nie ma co się czarować – takiego ośrodka Polska może Słowenii pozazdrościć. Zakopane w szrankach z Planicą odpada w przedbiegach. Nieco lepiej wypadają Beskidy na czele ze Szczyrkiem, choć tam np. brakuje na miejscu małej, 10-, 15-, czy nawet 20-metrowej skoczni dla rozpoczynających przygodę ze skokami dziewcząt i chłopców. A to przecież podstawa, jeśli chcemy wychować następców Stocha. Następcy Małysza nie będą skakać wiecznie.

Zdjęcia: Archiwum prywatne Mikołaja Szuszkiewicza
Nie przegap wymarzonej pracy!
Najlepsze oferty co wtorek na Twoim mailu.