Wywiad: Jan Paradowski – lekarz sportowy, chirurg, ortopeda

Damian Jursza

Damian Jursza

Test

Praca w sporcie ma wiele wymiarów. Jednym z nich jest medycyna sportowa. O współpracy z siostrami Radwańskimi, o tym, że słowo “amator” straciło pierwotny sens oraz realiach praktyki zawodowej w Polsce opowiada doktor Jan Paradowski. Miłośnik sportu, świetny rozmówca, ale przede wszystkim wysokiej klasy specjalista.

Proszę dokończyć zdanie. Jak byłem mały chciałem zostać…?  Podpowiem – sportowcem czy lekarzem?

Zdecydowanie sportowcem. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że sport pozostał jedną z większych miłości mojego życia. Może to brzmi sentymentalnie i nie pasuje do walentynkowego klimatu, ale tak naprawdę jest.

Pierwszą sportową pasją był tenis?

Tak. Trenowałem wyczynowo tenis, ale jako dziecko moim marzeniem była oczywiście piłka. Z tenisem wiążą się jednak moje najwspanialsze przeżycia. Sport był dla mnie jak drugi świat, z przyjaciółmi, rywalizacją, ciągłymi wyjazdami na obozy i turnieje. Niezapomniane chwile…

Na ile sportowe doświadczenia z młodości pomagają Panu w codziennej pracy?

Moim zdaniem bardzo. Myślę często, że nie byłbym dzisiaj w tym miejscu, w którym jestem, gdyby nie sport. Wykształcił we mnie kluczowe cechy, jak pracowitość i chęć ciągłego doskonalenia swoich umiejętności. Ale chyba przede wszystkim radzenie sobie ze stresem. Dla mnie do tej pory (choć dawno nie jestem wyczynowcem) każdy mecz jest jak rozpoczęcie swojego życia od “zera” – startujesz nie mając nic, mozolnie zdobywasz pole, przeżywasz stres wyrównanej walki, by dojść do emocjonującej końcówki, w której wszystko się waży. To jak przeżycie całego prawdziwego życia w jednym meczu. Uwielbiam to uczucie. Dziś radzenie sobie ze stresem rozumiem jako zdolność szybkiego podejmowania trafnych decyzji w trudnych sytuacjach. Dla chirurga ortopedy, i w ogóle lekarza, to równie ważne, jak dla piłkarza na boisku, czy tenisisty na korcie.

Domyślam się, że pana pacjenci to amatorzy uprawiający sport rekreacyjne oraz profesjonalni sportowcy. Jak mniej więcej przekładają się te proporcje? Wydaje mi się, że coraz więcej Polaków ma świadomość jak ważnym elementem wpływającym na zdrowie są aktywności fizyczne. Widać to po liczbie biegaczy na ulicach czy obleżeniu w klubach fitness jakie obserwujemy od początku roku.

Rzeczywiście, mam wielkie szczęście i zaszczyt pracować z wyczynowymi sportowcami. Leczę m.in. Agnieszkę i Ulę Radwańskie, prywatnie serdeczne koleżanki, koszykarki Wisły Kraków (fantastyczne, radosne i uzdolnione dziewczyny), chodziarza Grzegorza Sudoła i kilku innych, bardzo dobrych lekkoatletów oraz piłkarzy. Ale oczywiście wyczynowi sportowcy stanowią stosunkowo niewielki odsetek pacjentów nawet w klinikach sportowych. Leczymy bowiem wielką grupę amatorów sportowych, głównie biegaczy i trenujących cross-fit. Choć określenie “amator” nie jest chyba do końca prawdziwe, ponieważ ci pacjenci często uprawiają sport nie mniej intensywnie, niż wyczynowcy. A nie mają świadomości i dostępu do fizjoterapeutów i lekarzy klubowych, darmowej odnowy biologicznej itd. Dziś badałem np. młodą dziewczynę, studentkę prawa, która trenuje cross-fit 4 godziny dziennie! Nota bene ma wspaniałe mięśnie przy zachowaniu pięknej budowy ciała. Ale zabrakło regeneracji mięśni przy tak intensywnym wysiłku, co przełożyło się na kontuzję.

Ma Pan szerokie doświadczenie z różnymi dyscyplinami, zawodnikami i trenerami. Łatwiej współpracuje się ze światowej klasy tenistką jak Agnieszka Radwańska, młodym utalentowanym piłkarzem czy może niedzielnym biegaczem?

Praca z wyczynowym zawodnikiem zawsze jest trudniejsza. Głównie z powodu konieczności bardzo szybkiego powrotu do treningów, czy meczów. Brakuje czasu, na pełną regenerację uszkodzonych struktur. Trzeba sięgać do najlepszych, nowoczesnych metod, gdyż świat poszedł bardzo do przodu. Kluczowa zawsze jest trafna diagnoza, często oddalona od samego miejsca bólu. I chyba rzeczywiście pewne doświadczenie w pracy z wyczynowymi sportowcami. Tej wiedzy nie zdobędziesz tylko z fachowej literatury.

Czy w profesjonalnym sporcie dochodzi czasem do sytuacji w stylu – trener wie lepiej niż sztab medyczny? Często mówi  się, że nad zdrowie zawodników przekładany jest sportowy wynik.

Unikam pracy z takimi trenerami. Nie pcham się tam, gdzie nie ma rozumiejącego się zespołu ludzi, pracujących wspólnie na sukces. Do tej pory miałem szczęście pracować z fantastycznymi trenerami i fizjoterapeutami. Muszę tu wymienić Tomka Wiktorowskiego – trenera Isi Radwańskiej, Krzysztofa Guzowskiego – świetnego fizjoterapeutę Agnieszki, ale także trenera Dariusza Wójtowicza i Roberta Wójcika – trenerów reprezentacji młodzieżowych PZPN, wychowanków słynnego trenera Michała Globisza. Oni wszyscy wykazywali w pierwszej kolejności zainteresowanie szeroko rozumianym dobrem zawodnika, co nie zawsze wiązało się z przystąpieniem do turnieju tenisowego “już jutro” – mimo kontuzji lub do meczu piłkarskiego np. o wyjście z grupy eliminacji ME, choć mogło by to rzutować negatywnie na przyszłość młodego piłkarza. Stwarza to poczucie wzajemnego zaufania. A w konsekwencji szybkiego leczenia zawodników. Sport to pasja, leczenie sportowców również musi być pasją. A pasji nie realizuje się przy negatywnych emocjach.

Dawniej sportowcy woleli wyjechać do Europy Zachodniej i tam poddać się operacji lub zasięgnać rady specjalisty. Modnymi kierunkami były Niemcy, Francja czy Włochy.Teraz coraz więcej rodzimych zawodników, ale także obcokrajowców wybiera leczenie w naszym kraju. Jak ocenia Pan poziom medycyny sportowej w Polsce?

Rzeczywiście, do niedawna to był stały trend. Kogo było stać, wyjeżdżał. Niestety dużą w tym rolę miały osoby, które bojąc się konkurencji, wysyłały tych zawodników za granicę. Obecnie mamy do dyspozycji światowej klasy diagnostykę, a także wszystkie możliwości leczenia zachowawczego i operacyjnego. Problemem pozostaje znalezienie odpowiedniego specjalisty, ale kto chce znaleźć, ten na pewno znajdzie.

Miał Pan okazje obserwować z bliska wielu sportowców. Jak wygląda ich świadomość jeśli chodzi o profilaktykę?

Bardzo różnie. Ale generalnie zwróciło moją uwagę, że im lepsze perspektywy rysowały się przed zawodnikiem, tym większą wagę przykładał do dbania o siebie. Począwszy od koncentracji na treningu, przez żywienie, regenerację, dodatkowe treningi motoryczne, po opiekę lekarską. Brak świadomości, wyobraźni, determinuje brnięcie w szarzyznę codzienności. Trening bez celu (tego “na dziś”, ale i na “za rok”) jest nic nie wart. Taki zawodnik, albo trener, na pewno nie pomyśli też o profilaktyce.

Ma Pan poczucie, że sukces sportowca to także Pana sukces? To musi być chyba spora satysfakcja widząc kogoś “postawionego wcześniej na nogi” na podium imprezy sportowej?

To wspaniałe, nieporównywalne z niczym innym uczucie. Chociaż lekarzy nie wymienia się jako współtwórców sukcesu, to jednak samo słowo “dziękuję” od zawodnika i radość w jego oczach wszystko wyrównuje. Nawet z nawiązką!

Diagnostyka czy samo leczenie? Co trudniejsze w Pana zawodzie?

Jednak leczenie. Ponieważ w diagnostyce może uczestniczyć więcej osób (np. radiolog opisujący rezonans magnetyczny). A leczenie bierzesz na swoje barki, sam za nie odpowiadasz.

Praca w klinice różni się od tej podczas zgrupowań czy obozów. Co sprawia większą przyjemność i jak jest Pan w stanie pogodzić te aktywności zawodowe?

Wyjazdy ze sportowcami to jedno z lepszych przeżyć, które mnie spotkało. Ale to bardzo ciężka praca. Wiele lat wyjeżdżałem na 1-2 tygodnie na zgrupowania, a po powrocie pracowałem w ciągu dnia w oddziale, a nocami dyżurowałem w oddziale ortopedyczno-urazowym i SOR. W domu byłem gościem. Do tego konferencje i kursy, głównie za granicą. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile czasu, zdrowia i energii to kosztuje. Ale sport wynagradza te wszystkie trudy i nie zamieniłbym żadnego dni na inny.

Muszę zapytać o relacje pomiędzy ortopedami a fizjoterepuetami. Narosło trochę mitów, że współpraca i wzajemna opinia nie zawsze są najlepsze. Czy to prawda?

Rzeczywiście, tak nadal bywa. Choć w moim odczuciu ortopedzi nabrali szacunku dla fizjoterapeutów, ponieważ ci ostatni są coraz lepiej wyszkoleni. Dobry fizjoterapeuta zna swoją wartość i nie będzie współpracował z lekarzem, który go nie szanuje. Ja sam współpracuję z fizjoterapeutami z wielu miast w Polsce i w Krakowie, choć na miejscu w klinice mam swoich współpracowników. Nie da się skutecznie leczyć sportowca, bez takiej wzajemnej komunikacji i życzliwości. Mnie ponadto z wieloma fizjoterapeutami łączy dodatkowo koleżeństwo, niezależnie od relacji zawodowych.

Załóżmy, że jestem studentem III roku medycyny, kocham sport. Chciałybym w przysżłości iść w Pana ślady. Czy istnieją jakieś uniwersalne rady?

Tak! Ciężko pracuj. Ucz się wszędzie, gdzie się da. Nigdy się nie poddawaj. Miej marzenia i cele. Na pewno Ci się uda!

Pański gabinet ma swoją stronę internetową, profil na Facebooku, jest Pan także aktywny w serwisie ZnanyLekarz.pl. Czy lekarz XXI wieku powinien potrafić korzystać z tych kanałów komunikacji?

Szczerze, to na szczęście mój rozwój zawodowy przypadł na okres, w którym Internet nie odgrywał większej roli. Leczę ok. 400 pacjentów miesięcznie i wielka grupa to osoby, która trafia do mnie z polecenia, bo ktoś był zadowolony, itd. Ale z pewnym przerażeniem patrzę na to, co się dzisiaj dzieje. Pacjentowi tylko pozornie łatwiej jest znaleźć dobrego specjalistę dzięki informacjom z sieci. Wyczynowych sportowców trochę to omija, gdyż oni zawsze pytają o opinię, zanim trafią do lekarza, czy fizjoterapeuty. Nie szukają informacji w Internecie.

Sam jest Pan mocno aktywny sportowo i może pochwalić się sukcesami w tenisie. Ile razy w tygodniu znajduje Pan czas na treningi? Czy lekarzowi także zdarzają się urazy sportowe?

Za rzadko. W zimie max 1-2 razy w tygodniu. W lecie 2-3 razy w tygodniu. I oczywiście, mam swoje problemy. Boli mnie od roku biodro. Dziś podjąłem jednak męską decyzję i zapisałem się jednej ze swoich fizjoterapeutek na rehabilitację. Proszę jednak nie brać ze mnie przykładu, jeśli chodzi o czas do rozpoczęcia leczenia…

Nie przegap wymarzonej pracy!
Najlepsze oferty co wtorek na Twoim mailu.